piątek, 21 września 2007

Koń to jest ktoś

Jeśli ktoś ma wątpliwości, że koń to jest ktoś, to powinien poczytać książki Piotra Dzięciołowskiego, fotoreportera i dziennikarza, m.in. redaktora na Portalu Rolniczym – SILKA dla Rolnictwa. Piotr ma klacz, Bajkę. Jakiś czas temu koń zaniemógł i potrzebna była pomoc specjalisty. Piotr zwrócił się o nią do Jarosława Karcza i obecnie już widoczne są skuteczne efekty leczenia konia.

Bajka to bardzo ważny koń. Piotr Dzięciołowski opisał ją w swojej książce „Koń mi robił za kołyskę”. Pozycja ta jest zbiorem historii znanych postaci na temat ich przygód i doświadczeń z końmi – kontynuacją wcześniejszej pracy „Koń to jest ktoś”.


Powróćmy jednak do Bajki (na zdjęciu wraz z Piotrem, bodaj w roku 2003), leczonej przez Jarosława Karcza. Oto co pisze o niej jej opiekun, Piotr Dzięciołowski:

„Pamiętam, jak kiedyś poniosła. Była u mnie wtedy dopiero drugi, może trzeci tydzień. Pędziła tak szybko, jak żaden inny koń, na którym jechałem. W ułamku sekundy przypomniałem sobie (to nieprawdopodobne, jak błyskawicznie potrafi człowiek zebrać myśli w sytuacjach ekstremalnych) przygodę, którą opowiedziała mi kiedyś Ludgarda Buzek. Wraz z mężem i czwórką znajomych wybrała się na nocną przejażdżkę. W pewnej chwili wierzchowce poniosły. Premierowa – dokładnie pamiętam jej słowa – bała się tylko do chwili, gdy konie osiągnęły pełną prędkość. Kiedy przestawały przyspieszać, uspokoiła się. To szaleństwo nawet jej się spodobało, choć na powtórkę nigdy nie nabrała ochoty.

Nie mam pojęcia, czy pod wpływem tej opowieści ja także przestałem się bać, gdy moja klacz osiągnęła pełną prędkość. Szybka jazda wyraźnie zaczęła mnie bawić… ale do czasu. Po dwustu-trzystu metrach Bajka włączyła dodatkowe silniki i dodała gazu niczym odrzutowiec. Wtedy dopiero poznałem, co to strach. (…)

W pierwszych dniach naszej znajomości nie dawała się pogłaskać. Na wyciągnięcie ręki reagowała błyskawicznym wystawianiem zadu i chowaniem głowy w kąt stajni. Koniarze dobrze wiedzą, co to znaczy. Wiedzieć a umieć coś z tym zrobić, to jednak zupełnie dwie różne rzeczy. Ja nie umiałem prawie niczego. Jako tylko dawałem sobie radę w szkółce, ale wiadomo, że gdy jeden koń ruszy tan kłusem, to inne podążają za nim – i tylko jeździec myśli, że jest świetny.

W bezpośredniej konfrontacji z Bajką szybko odstawiłem samozachwyt ad acta. Zrozumiałem, że to koń absolutnie nie dla mnie. Doświadczeni jeźdźcy jeszcze pogłębiali moją niewiarę. „Pozbądź się tego konia, kup sobie jakiegoś spokojnego wałacha” – mówili. O sprzedaniu Bajki nie było jednak mowy. To nie rzecz, którą można przekazywać z rąk do rąk. Ona potrzebowała ciepła i zaufania.

Zacząłem więc współpracować z Bajką „na nosa”, spędzając z nią każdą wolną chwilę. Jechaliśmy do lasu albo na łąki. Nierozważnie – wiem. Kiepski jeździec na nieobliczalnym zwierzęciu… Zależało mi jednak, by klacz przekonała się, że nic jej z mojej strony nie grozi. Mało tego, wbrew zasadzie „raz się poddasz, przegrałeś”, pozwalałem Bajce nawet zawracać z drogi, która jej nie odpowiadała.

Bywały trudne chwile, czasem nie bardzo wiedziałem, jak zareagować, co robić. Na szczęście na swojej hipicznej drodze spotkałem znakomitego suflera, Marka Siudyma. Utwierdzał mnie w przekonaniu, że drobnymi kroczkami, powoli, nawet ze zwierzęciem po przejściach można się dogadać.

Dziś dziewiętnastoletnia klacz tuli się do mnie bez obaw, upomina o ulubione cukierki, a na padoku pod obcym, niedoświadczonym jeźdźcem nie zrobi kroku, chyba, że… Chyba, że idę przed nią dwa, trzy metry i wskazuję drogę.”

Wszystkich zainteresowanych lekturą książki „Koń mi robił za kołyskę” zachęcam do jej zakupu (tutaj chociażby). Ponadto w Warszawie, w Natolińskim Ośrodku Kultury, ul. Na Uboczu 3, w poniedziałek (24 września) o godz. 18.30 odbędzie się promocja tej książki (z udziałem autora).

Brak komentarzy: