piątek, 26 października 2007

Jak się leczy konie

Prace budowlane przy szpitalu dla koni w Janowie Podlaskim trwają, ale niezależnie od nich toczą się prace weterynaryjne, czyli ratowanie zdrowia, a czasami wręcz życia koni. Jednak zamiast opisywać to, co na co dzień zajmuje czas Katarzynie i Jarosławowi Karcz, postanowiliśmy udokumentować ich działania tak, jak w dobie multimediów przystało. Zapraszam więc do obejrzenia kilkuminutowego filmu, odsłaniającego kulisy pracy weterynarza z końskimi pacjentami. W roli głównej występuje srokata, ośmioletnia klacz SP. Kolejne zabiegi udokumentujemy już w nowym budynku szpitala dla koni w Janowie Podlaskim.

sobota, 20 października 2007

Ludwik Maciąg

Bardzo ważną postacią, zarówno dla polskiego jeździectwa, jak i Janowa Podlaskiego był profesor Ludwik Maciąg. Człowiek niesamowity, malarz i partyzant. Zawdzięczam mu wiele w mojej osobistej przygodzie z końmi…

Zawierucha I Wojny Światowej prowadziła ojca Ludwika, Michała Maciąga pod Isonzę i Verdun, skąd powrócił z armią Hallera do Krakowa. Razem z żoną, Dalmatynką Rozalią Dokić trafił do Białej Podlaskiej, gdzie pracował w garnizonie 9 Pułku Artylerii Lekkiej.

Ludwik Maciąg miał 19 lat, kiedy wybuchła II Wojna Światowa. Był zbyt młody na to, by jak jego brat, podporucznik 34 Pułku Piechoty walczyć w obronie Brześcia. Jednak po kampanii wrześniowej, Ludwik właśnie dzięki Józefowi nawiązuje pierwsze konspiracyjne kontakty w zrębach odradzającego się, podziemnego państwa. Józef zmuszony do opuszczenia kraju zrzucony zostaje jako 'cichociemny' w Serbii. W tamtejszych górach tworzy oddział partyzancki w sile batalionu i sieje postrach wśród Niemców, jako kapitan Nash. Niemcy wyznaczają za jego głowę nagrodę, więc zdradzony zginął podczas zaciętej walki. Ludwik Maciąg co roku był zapraszany na uroczystości po dziś dzień upamiętniające odwagę Józefa Maciąga. Drugi brat, Otto Maciąg walczył w tym czasie w alianckiej armii na Froncie Zachodnim...

Sam Ludwik Maciąg kończy w 1944 roku podchorążówkę i jako "Sas" otrzymuje przydział do leśnego oddziału partyzanckiego, gdzie walczy pod dowództwem Stefana „Zenona” Wyrzykowskiego. Człowiek ten wywarł na Ludwiku Maciągu olbrzymie wrażenie. Już w listopadzie 1939 r., po zaprzysiężeniu w Warszawie, jako 23-latek, Stefan „Zenon” Wyrzykowski został mianowany komendantem obwodów Siedlce i Biała Podlaska Związku Walki Zbrojnej.
W latach 1940-1942 zorganizował na tym terenie grupy bojowe Związku Odwetu, mające za zadanie prowadzenie bezpośredniej i zbrojnej walki z okupantem. W grudniu 1943 r. Stefan Wyrzykowski otrzymał rozkaz zorganizowania stałego oddziału do ochrony radiostacji nadawczo-odbiorczej Komendy Głównej Armii Krajowej oznaczonej kryptonimem R-31, zapewniającej łączność KG AK z Rządem Polskim w Londynie.

Oddział miał początkowo liczyć ok. 30 osób. Jednak do kwietnia 1944 r. oddział ochrony rozrósł się tak, że obok plutonu radiotelegraficznego, tzw. radiówki, uformowany został oddział partyzancki Armii Krajowej (liczący w różnych okresach od 80 do ok. 300 osób), którego późniejsza pełna nazwa brzmiała Oddział Partyzancki 34. pułku piechoty 9. Podlaskiej Dywizji Armii Krajowej. Mimo organizacyjnego wyodrębnienia obydwa oddziały działały wspólnie, tworząc zwartą całość. Ludwik Maciąg wcielony został do Zwiadu Konnego Oddziału „Zenona”.

Miesiące spędzone w Oddziale Partyzanckim Stefana Wyrzykowskiego "Zenona" 34 Pułku Piechoty Armii Krajowej ukształtowały go na całe życie. Do ostatnich dni wspominał czynny udział w osłonie akcji V2 na Podlasiu, czy przejęcie uratowanych amerykańskich lotników z zestrzelonego bombowca. Liczne potyczki, z których "Zenon" wychodził zwycięsko po dziś dzień wspominane są na Podlasiu, a swoistym miejscem pamięci Oddziału jest bazylika w Leśnej Podlaskiej.

W partyzantce Ludwik Maciąg przeżył coś, co określał „absolutnym zbrataniem się jeźdźca i wierzchowca” W siodle przemierzał miesiącami duże odległości, w dzień i w nocy. To była stuprocentowa współzależność – przeżycie jednego z nich – konia lub jeźdźca zależało od tego, czy przeżyje drugie. W Zwiadzie Konnym partyzanci używali klaczy, nauczeni smutnym doświadczeniem z Kampanii Wrześniowej, kiedy to Niemcy z łatwością lokalizowali polskie oddziały kawaleryjskie ukryte po lasach wystawiając klacze podczas rui i nasłuchując, skąd dochodzą rżenia. Polscy kawalerzyści jeździli bowiem na ogierach…

W książce Piotra Dzięciołowskiego „Historie przedmiotami pisane” znalazł się obszerny fragment wspomnień Ludwika Maciąga z tego okresu: „Aż nadszedł dzień ciężkiej bitwy w okolicach Grabarki na północny zachód od Białej Podlaskiej. Była tak wyczerpująca, że pamiętam ją tylko we fragmentach. Stres i zmęczenie wywołały niewyobrażalną lukę pamięci. Wielu faktów nie potrafię sobie nawet wytłumaczyć.

Wiem na przykład, że w pewnym momencie oddaliśmy nasze wierzchowce koniowodnym, bo tak upiornie bały się ognia, że nie były w stanie wykonać jakiegokolwiek polecenia. Ale kiedy to było, Bóg raczy wiedzieć. Spasowała nawet odważna Nuna (klacz Ludwika Maciąga – przyp. DK).

O zmierzchu dowiedziałem się, że zginęła trafiona odłamkiem artyleryjskiego pocisku. Nie miałem chwili, by zapłakać. Kule świszczały z prawa, z lewa, z powietrza. Nagle w potężnym ogniu znalazł się wóz z amunicją. Podbiegliśmy tam z adiutantem (porucznik Witold „Aleksander” Łasic – przyp. DK) i kompletnie nie zdając sobie sprawy z grożącego niebezpieczeństwa przepchnęliśmy gigantyczną bombę w inne miejsce. Podejrzewam, że tę dramatyczną scenę obserwował „Zenon”, bo zaraz potem wezwał mnie rozkazem: ”Sas” do dowódcy. Taki nosiłem pseudonim.

Nie chciało mi się wierzyć. Wysłał mnie w roli parlamentariusza na teren, który właśnie zajęli sowieci. Co prawda zupełnie nie znałem rosyjskiego, ale potrafiłem przynajmniej kląć w tym języku, niczym radziecki szewc.

Obdarzenie mnie takim zaufaniem było czymś niesamowitym. To więcej niż order. Na dodatek „Zenon” dowiedziawszy się o Nunie, oddał mi swoją klacz, Iskrę. Dorzucił jeszcze wyjątkowo wygodne siodło, najprawdziwszą wojskową kulbakę.

Pojechałem, było gorąco. Rosjanie traktowali mnie i moich dwóch współtowarzyszy na równi z niemieckimi jeńcami. Niewiele brakowało…

Jakiś miesiąc później nasz oddział sam się rozwiązał. Wraz z Iskrą osiadłem na pewien czas w Janowie Podlaskim. Pracowałem najpierw jako leśniczy, potem, z czego jestem niesłychanie dumny, masztalerz w tamtejszej stadninie.

Dzięki temu uchowałem się przed więzieniem, podczas gdy „Zenon” z wyrokiem śmierci tułał się od celi do celi.

W końcu wypuścili go na mocy amnestii. Wtedy dopiero opowiedziałem mu o Iskrze, która tragicznie zginęła w wyniku razu otrzymanego od innego konia.”

Ludwik odwiedza jeszcze raz w lesie swoich dawnych kolegów - wówczas już żołnierzy jednego z oddziałów organizacji "Wolność i Niezawisłość". Wspominał z tego spotkania dwie rzeczy – to, że uzbrojenie w walkach z sowietami Żołnierze Wyklęci mieli dużo lepsze, ale znacznie gorsze obuwie, niż w czasie batalii z Niemcami. Oddział walczy aż do aresztowania przez UB Stefana „Zenona” Wyrzykowskiego.

Ludwik Maciąg rozpoczął studia na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, jednak kontynuował je w Warszawie. Arkana malarstwa i rysunku zgłębiał pod okiem Tadeusza Kulisiewicza i Michała Byliny - szwoleżera rannego we wrześniu 1939 roku. Ludwik Maciąg już w czasie studiów na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych malował konie, sceny batalistyczne, pejzaże. Pomimo tego, że oficjalnie twierdzono wówczas, że koń to jest podlejszy gatunek sztuki, jak jeleń na rykowisku, to Ludwik Maciąg objął katedrę w charakterze profesora zwyczajnego - dziekanem Wydziału Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie był w latach 1969-1972.

Po latach przeniósł się z Warszawy w okolice Wyszkowa, do Gulczewa. Otoczony wiejską przyrodą i końmi oraz coraz większą rzeszą przyjaciół tworzył swoje obrazy. Wrażliwy, nie do końca odnajdywał się w nowej rzeczywistości społecznej, a jako koniarz i były partyzant pozwalał sobie na bezpośrednią krytykę tego, co trudno mu było zaakceptować. Z drugiej strony - z poczuciem humoru, jak niewielu umiał zachwycać się grą świateł, różnej o każdej porze dnia, zależnej od rodzaju zachmurzenia. Jadąc samochodem, potrafił zatrzymać się i zacząć szkicować gdzieś pośród pól, na środku trasy - bo właśnie pojawił się widok, którego poszukiwał miesiącami. Ludwik Maciąg umarł 7 sierpnia 2007 roku.

niedziela, 14 października 2007

Ściany szpitala dla koni

Dziś ściany szpitala dla koni w Janowie Podlaskim, zdjęcia pochodzą z 15 września 2007 roku. Mury fundamentowe szpitala wykonane zostały z bloczków SILKA E-24S, oklejonych styropianem 5cm. Ściany zewnętrzne z bloczków SILKA E24, usztywnione słupami żelbetowymi 24x30. Od zewnątrz ściana będzie oklejona styropianem 5 cm, a następnie zostanie wykończona tynkiem mineralnym.

Więcej informacji o bloczkach SILKA można znaleźć na Portalu Rolniczym – SILKA dla Rolnictwa lub na korporacyjnej stronie Xella Polska.








wtorek, 9 października 2007

Jak Jarosław Karcz leczył Lotnego

Kontynuuję wypowiedź Jacka Kluszewskiego, architekta szpitala dla koni w Janowie Podlaskim. Dziś Jacek opowie o tym, w jaki sposób Jarosław Karcz trafił do niego.... Na zdjęciu stoją obydwaj - Jarosław Karcz i Jacek Kluszewski.


Jak poznałem Jarka Karcza?

Historia moich spotkań z końmi to także historia różnych kontuzji koni i spotkań z weterynarzami. Otarcia, rozerwania skóry, zerwania ścięgien, podbicia, obtłuczenia a nawet śmiertelne wypadki koni, to niestety także część mojej końskiej historii.

W 2003 roku nabyłem z hodowli Ewy i Stanisława Tyków z Hańczowej w Beskidzie Niskim pięknego ogiera małopolskiego, Lotnego. Lotny był wówczas bardzo dzikim dwulatkiem. W Hańczowej klacze ze źrebakami wychodzą na wypas od świtu do zmroku, a ogiery i odsadki płci męskiej wypasane są na połoninach w nocy razem z wilkami. Stąd może gwałtowne reakcje Lotnego przy pierwszych naszych spotkaniach. W wyniku takiej gwałtownej reakcji podczas pierwszych zabaw, lina pełniąca rolę lonży owinęła się mu wokół pęciny tylniej nogi. Gwałtownie chciał się z niej wyzwolić i niestety naderwał sobie torebkę stawową. Wezwani weterynarze mieli wszyscy dwa, takie same zalecenia - zmniejszyć porcje owsa i nacierać glinką schładzającą.

Po zużyciu paru puszek glinki i zupełnego braku poprawy stanu nogi mojego konia zacząłem wśród znajomych hodowców koni szukać porady i specjalisty. Rafał Okrzeja (oj, o Rafale też tu będzie niebawem - dop. DK), hodowca i pasjonat ciężkich koni rasy belgijskiej z Janówka koło Wierzbna, człowiek o wielkiej wiedzy z zakresu hodowli i zachowań koni, poradził mi żebym się zwrócił do weterynarza z Janowa Podlaskiego, Jarosława Karcza.



Wyraziłem wątpliwość, czy znakomitość ze stolicy polskiej hodowli konia arabskiego, zechce jechać 200 km, aby obejrzeć mojego konia. Jarek na wezwanie telefoniczne odpowiedział bardzo szybko. Przyjechał z potrzebnym do diagnozy sprzętem, rentgenem i ultrasonografem i zalecił interwencję chirurgiczną u siebie w Janowie.

Po operacji Lotny w ciągu dwóch miesięcy doszedł do siebie. Już wkrótce mogliśmy wraz Jarkiem wyjechać na wspaniałą wycieczkę konną wokół Janowa Podlaskiego. Odnoszę wrażenie, że poza dużą wiedzą medyczną, Jarek ma naturalne cechy dobrego lekarza koni. Żyje swoim zawodem i uprawia go z przyjemnością. Cały czas się dokształca, cały czas konsultuje swoja praktykę z profesorami z Wydziału Weterynarii warszawskiej SGGW, a przy tym działa zdecydowanie, no i sam uprawia czynnie jeździectwo. Bardzo angażuje się w leczenie swoich pacjentów, często poświęcając czas na odpoczynek i życie rodzinne. Może tak być, bo żona Kasia, także wspaniały weterynarz i amazonka, wykazuje duże zrozumienie dla zaangażowania Jarka. (autor: Jacek Kluszewski)

Na zdjęciu najmłodszy potomek rodu Kluszewskich, Staś z Wojmirem....:)

niedziela, 7 października 2007

Końska przygoda Jacka Kluszewskiego

Jak już pisałem nieco wcześniej, architektem, który zaprojektował szpital dla koni w Janowie Podlaskim jest Jacek Kluszewski. Zapraszam do lektury opowieści Jacka (na zdjęciu z Hubertusa w Deskurowie w 2001 roku), jak to z jego jeździectwem i końską przygodą było:

Dlaczego zacząłem jeździć na koniach?

Najsilniejszym asumptem do jazdy konnej była chęć galopowania koniem po bałtyckiej plaży. To marzenie, w sposób największy zadziałało na mnie i zostało spełnione. Parę razy od lat pacholęcych spotykałem konie. Tak, jak być powinno, na konia pierwszy raz posadził mnie ojciec - Stanisław Kluszewski. Ja byłem małoletnim brzdącem, koń, jak to zwykle bywa - to była kobyła w gospodarstwie ciotecznego brata taty, rolnika Stanisława Radomskiego z Przasnysza, i nie wiem czy ten pierwszy kontakt z koniem zrobił na mnie większe wrażenie.

Pierwszy kontakt z wierzchowym koniem, który zapamiętałem, znów dzięki ojcu to jazda na wałachu, chyba rasy huculskiej w Łazach koło Kamieńczyka w gospodarstwie Anny Dębskiej, wspaniałej rzeźbiarki i miłośniczki koni. Miałem 15 lat i każdą sobotę i niedzielę poza okresem wakacji spędzałem z rodzicami na działce w lasach Kamienieckich. Działka była najpierw moim przekleństwem, potem błogosławieństwem. Kiedy miałem 15-18 lat i w sobotę moi znajomi organizowali prywatki, w których przecież brały udział te wspaniałe dziewczyny z sąsiedniej ławki szkolnej, do których wzdychałem całe noce. A ja musiałem wraz z rodzicami udawać się 72 km od Warszawy, do letniskowego domku, gdzie w wiejskich warunkach oglądałem prywatki moich rodziców.

Na jeden z takich sobotnich wieczorów przyjechał architekt Ryszard Trzaska dla swojego pokolenia znany bardziej jako „Tomek”. W świecie mojego ojca pełno było przedwojennych generałów, partyzantów, działaczy i żołnierzy AK. Przeplatali się z arystokratami i wysokiej rangi działaczami partii komunistycznej. Ojciec ze wszystkimi odnajdywał wspólny język. Ryszard „Tomek” Trzaska należał do oddziału AK wykonującego wyroki sądów Polskiego Państwa Podziemnego na wyjątkowo okrutnych nazistach.

Tej sobotniej wiosennej nocy 1976 roku przez pół nocy opowiadał przy wódce, jak wyglądały jego akcje zbrojne. Krew i mózgi opryskiwały słuchaczom ubrania. Raniutko z kawaleryjską fantazją zapytał, czy w okolicy nie ma jakichś koni pod wierzch. Wtedy właśnie pojechaliśmy do niedaleko położonych Łazów i posiadłości Anny Dębskiej. Ania zaproponowała dla Tomka wspaniałą klacz angielską, a mnie małego hucułka. Nasze poczynania na koniach obserwowała trenerka, goszcząca wówczas w łazach. Po swojej jeździe, poszedłem do bajkowego domu Anny i podsłuchałem tam mimowolny komentarz. Na pytanie Ani jak jeździ ten partyzant, trenerka odpowiedziała krótko i dosadnie „Eee.. dupę wozi”. (Na zdjęciu Anna Dębska - z prawej i Aneta Witkowska - z lewej na swoich srokaczach, Hubertus w 2001 rok w Tulewie - przyp. DK)

Ale te przygody nie przypisały mnie do jeździectwa na stałe. Fascynował mnie judo, i daleki wschód z buddyzmem, filozofią zen, religią, architekturą i niezwykłymi dla Europejczyka zjawiskami socjologicznymi. Piszę o tym, bo judo często ratuje mnie przed kontuzjami związanymi z jazda konną, a kiedy przypomnę sobie koziołkowanie z koniem w cwale, to myślę, że zasady i zachowania rodem z judo parę razy uratowały mi zdrowie i życie. Tak, jak wiele sportów jeździectwo wymaga od człowieka wszechstronnego przygotowania fizycznego. Nie sugeruję, że przygotowanie teoretyczne jest nieważne, niemniej jednak wprowadzenie do ćwiczeń jeździeckich ogólnego sprawdzianu sprawności i umiejętności padania z wysokości, bardzo zmniejszyłoby ilość ciężkich kontuzji występujących w tej dyscyplinie.

W 1990 roku spędzałem wakacje ze swoimi synami nad Morzem Bałtyckim w okolicach Jastrzębiej Góry. Mieszkaliśmy w namiocie na kempingu w ośrodku jeździeckim w Białej Górze. Obok namiotu pasły się konie. W cenniku ośrodka były różne pozycje, a najdroższa była przejażdżka po plaży o zachodzie słońca. Bardzo zadziałało to na moją wyobraźnie i skłoniło do zapisania się na kursy jazdy konnej w podwarszawskim Złotokłosie. Co sobota przyjeżdżałem tam z moim najstarszym synem Michałem, który miał wówczas 11 lat.

Na koniach czułem się jakbym jeździł na nich od zawsze. Mój dziadek od strony mamy, Władysław Chmielecki, służył w kawalerii i z szablą w ręku brał udział w Bitwie Warszawskiej, ale nie dane mi było go poznać, bo zginął w obozie koncentracyjnym w Mauthausen w 1941 roku. Pozostały tylko zdjęcia dziadka w mundurze kawalerzysty, zdjęcie samotnego konia na tle stawu, z kulbaką polską.

Kurs jeździecki i ja, i syn skończyliśmy przed wakacjami 1993 roku z dyplomami, a dwa tygodnie wakacji spędziliśmy w Sarbinowie koło Koszalina, cwałując na wynajętych koniach po plaży. Kolejne wakacje spędzaliśmy już w Nowielicach przy dużej stadninie koni. Morze, plaża i dwieście koni stadninowych pozostawiło niezapomniane wrażenia.

Po moim kursie jazdy konnej, kiedy spędzałem urlop na działce, zorientowałem się, że w Świniotopii koło Kamieńczyka funkcjonuje stajnia prowadzona przez Andrzeja Konopkę, miłośnika jeździectwa rekreacyjnego. To dzięki niemu, poznałem smak wspaniałych rajdów po Puszczy Kamienieckiej i łąkach nad Bugiem. Andrzej Konopka był w stanie namówić na wielogodzinne tereny w najpaskudniejszych warunkach pogodowych zacnych mieszczuchów wyszkowskich i warszawskich, którym brzuch spadał na kolana. Andrzej przyciągnął do jeździectwa ogromną rzeszę młodych ludzi i ich rodziców. Niestety, w 2000 roku zmarł na serce podczas jazdy konnej, pozostawiając swoją stajnie w ogromnych długach.

Od 1993 roku, prawie każdy weekend spędzam na koniu, niezależnie od pogody i pory roku, staram się zrobić jakiś dłuższy teren. A jeździć jest gdzie, bo okolice Kamieńczyka obfitują w przepiękne łąki i wielokilometrowe piaskowe dukty leśne, gdzie cwał ma inny wymiar.

Od 1998 roku zacząłem jeździć na własnych koniach, a od 2000 na własnych koniach przez siebie ułożonych. To ogromna przyjemność układać i zajeżdżać te wspaniałe zwierzęta.

Od 2003 roku pozostaje w kręgu fascynacji naturalnymi metodami układania koni. Metody specjalistów od jazdy westowej - Alexa Jarmuły i Monthy Robertsa odmieniły mój stosunek do koni, a koniom odmieniły życie ze mną. Niewiarygodnie szybko posługując się tymi metodami można osiągnąć bardzo mocne porozumienie z koniem, a jazda w terenie na ogierze, posługując się wyłącznie kantarem sznurkowym i uwiązem (bez stosowania wędzidła) nie jest w jeździe western niczym szczególnym. (autor: Jacek Kluszewski)

czwartek, 4 października 2007

Fundamenty szpitala dla koni

Prace związane z budową szpitala dla koni w Janowie Podlaskim toczą się coraz szybciej, więc zaprezentuję początki budowy. Zdjęcia wykonane zostały 22 sierpnia bieżącego roku. W tej chwili budowa wygląda już zupełnie inaczej, a kolejne fotografie znajdą się tutaj już niebawem...





Fotografie: Aneta Witkowska

poniedziałek, 1 października 2007

Puchar Narodów przyznany Polsce

Stało się. W roku 2007 jedna z najbardziej prestiżowych nagród związanych z hodowlą koni arabskich, Trofeum Lady Harmsworth Blunt - Puchar Narodów powędrowała do Polski! To czwarty w historii Puchar Narodów dla Polski (1998, 2001, 2006, 2007). Drugie miejsce zajęły Stany Zjednoczone, trzecie - Belgia, a następne Wielka Brytania i Hiszpania. Również przyznawane od 2001 roku Trofeum Majora Hedley'a, zwane Pucharem Hodowców, otrzymali hodowcy z Polski! Dalsza kolejność taka sama (tylko sumy punktów inne). To drugi Puchar Hodowców dla Polski (2001, 2007).

Najszczersze gratulacje należą się hodowcom z Polski - dla zdobywczyni największej liczby punktów - SK Michałów, dla pierwszego w historii polskiej hodowli prywatnego hodowcy, który sam doprowadził swojego wychowanka do zwycięstwa w Pucharze - Stadniny Falborek Arabians państwa Goździalskich, oraz dla pozostałych stadnin, które pracowały na łączną sumę punktów - stadnin w Janowie Podlaskim i Białce oraz Leszka Jarmuża (Stadnina Kębliny) i Wojciecha Parczewskiego (Nazaret Arabians).

Ogromne podziękowania należą się też Pani Lidii Pawłowskiej, która śledząc szczegółowo relację z Pucharu Narodów on-line zamieszczała aktualizowane opisy na stronach internetowych Polskiego Związku Hodowców Koni Arabskich.